+ Bardzo proste, pełne młodzieńczej energii i nostalgii chwytliwe kawałki w stylu Beach Boys wtłoczone w okropne hałasy sfuzzowanej gitary, sfuzowanej perkusji i sfuzzowanego falsetto. Absolutnie wybuchowe połączenie.
- Album jest zbyt głośny i szybko męczy. Możliwe, że bez rozmytego bałaganiarskiego hałasu Wavves byłby tylko reminescencją surf-rocka z lat 60-tych.
Łagodność, która urzeka
+ To po prostu bardzo dobry rockowy album.
- Po przesłuchaniu albumu, w pamięci zostają tylko 2-3 utwory, reszta rozmywa się w swej błogiej łagodności.
Errata:
Errata:
Nieuwaga doprowadza do tego typu pomyłek, jak ta, zaistniała przy okazji muzycznego podsumowania roku 2009. 'Microcastle' został wydany jeszcze w 2008 roku, co zupełnie umknęło mojej uwadze. Swoją drogą rok kalendarzowy nie jest najlepszą miarą wyznaczającą muzyczną cezurę. Jakiejkolwiek czasowej logiki od zestawień jednak się oczekuje, dlatego niech album Deerhunter pozostanie milczącym, ale obecnym w zestawieniu.
Migotanie gwiazd, zderzenia galaktyk, wybuchy supernowych
+ Właściwie do tej płyty świetnie pasuje nazwa „Sounds Of The Universe”. Zniekształcona perkusja i bas, melodyjne dzwonienie oraz głos odbijający się echem od otaczających planet tworzą wspaniałą atmosferę, której mogłoby pozazdrościć nawet Pink Floyd.
- Prócz kilku świetnych utworów, duża część z ponad osiemnastu kawałków jest wypełniaczami.
Ambiwalentny pick’n’mix
+ Połączenie akustycznego brzmienia z nowoczesną elektroniką jest nie lada wyzwaniem, któremu Stephen Wilkinson z pewnością sprostał. Dotychczas okupujący wygodną etykietkę „folk” wykracza daleko poza klasyfikację.
- Trzeba sporo czasu na oswojenie się z wymarłym i nieświeżym retro disco i retro hip-hopem.
Beznamiętność, która uwodzi
+ Awangardowy electropop powstał tu z martwych i jeśli tylko da się mu obezwładnić, zapadnie w pamięć na bardzo długi czas. Porzucenie związków z R’n’B odświeżyło brzmienie zespołu.
- Jest wprawdzie na tym krążku kilka aranżacji zachęcających do ruszenia z miejsca, zwykle jednak rozleniwiające kawałki działają skuteczniej.
Świat gorących dni i parnych nocy, spieczonej słońcem skóry i nostalgii za kończącą się letnią rozkoszą
+ „Life Of Leasure” to nieprzeniknione uczucie słonecznego rozleniwienia, wakacji na gorącej plaży z kimś, kogo chcemy mieć obok. To jednocześnie zasmucająca świadomość, że te wszystkie wspaniałe letnie przeżycia, które ukazują się przed oczami, szybko miną z końcem lata. Z wydanej później kasety „High Time” (o ograniczonym nakładzie 200 kopii) na uwagę zasługuje w zasadzie tylko utwór „Belong”. Jedyny dotrzymujący poziomu EP-ki.
- Te proste synthpopowe utwory mają ogromną siłę oddziaływania. Przeżywa się je niemal tak intensywnie jak wakacyjną miłość, a ta ma to do siebie, że pozostaje w sercu najwyżej kila letnich miesięcy.
Eklektyczny misz-masz z retro-futuryzmem w tle
+ Trio oferuje sporo przejrzystych utworów z popowym potencjałem. Dave Gahan wokalnie przechodzi sam siebie.
- Mixowanie i mastering – album rozczarowuje jeśli chodzi o jakość dźwięku. Co jakiś czas przychodzą do głowy pomysły na to, co jeszcze można by poprawić by, różnorodna wprawdzie płyta, nabrała życia i kolorów.
Ekstremalny zjazd czasoprzestrzennym tunelem, bez pewności , co zdarzy się za moment i co czeka cię na samym końcu
+ Ostatnie co można powiedzieć o tej płycie to minimalizm. Clark serwuje sycącą porcję bogatych aranżacyjnie kawałków z szeroką gamą organicznych pisków, mlasków, szumów i warkotów. Napięcie i niepokój o to, co spotka cię za chwilę trzyma do samego końca, a nawet dłużej; zachwyca niezwykle wysoka jakość dźwięku
- jazda do połowy tunelu jest niezwykle ekscytująca,w miarę jak zwalnia przypomina coraz bardziej starsze dokonaniach Clarka.
Tym razem to nie horror ale doskonały dreszczowiec
+ The Horrors udowodnili, że potrafią stworzyć coś więcej niż Halloweenowe straszydła. To metamorfoza gotyckiej popkulturowej papki w intrygujące połączenie hałaśliwej gitary i zimnych gwizdów syntezatorów zamkniętych w interesujących aranżacjach.
- Przy całym tym zachwycie trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że tę konwencję słyszeliśmy przy okazji krótkiego żywota Joy Division.
+ Bogactwo dynamicznych emocjonalnych aranżacji inkrustowanych wysublimowaną elektroniką. Niczego nie ma tu w nadmiarze, niczego też nie brakuje. Drugie imię tej płyty to „harmonia”.
- Właściwie brak. Mimo, że nie znalazł się tu żaden podobnie chwytliwy utwór jak „What’s A Girl To Do”, „Two Suns” to magiczny, głęboki i satysfakcjonujący album.